prof. Krzysztof Bielecki

prof. Krzysztof Bielecki

4.5/5 - (4 votes)

Honorowa Nagroda Zaufania Złoty OTIS 2018 za dorobek naukowo-dydaktyczny

Rozmowa z prof. Krzysztofem Bieleckim, profesorem zwyczajnym Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego

Panie Profesorze jest Pan laureatem Nagrody Zaufania Złoty OTIS 2018 za dorobek naukowo-dydaktyczny, ale dla pacjentów najważniejsze u lekarza są otwartość na ich problemy i empatia. Pan jest znany ze swojego wspaniałego podejścia do chorych i umiejętności nawiązywania z nimi kontaktu. Jak to się stało, że wybrał Pan zawód lekarza?

Zostałem lekarzem z inspiracji mojej mamy, która w trudnych warunkach wojennych wychowywała mnie i moje dwie siostry. To ona cały czas mi powtarzała, bym został lekarzem, bo to jest najpiękniejsze powołanie na świecie. Dlatego, że o sensie istnienia człowieka świadczy to, ile uczynił dla drugiego człowieka, a w żadnym innym zawodzie nie można tyle dla drugiej osoby zrobić, co w zawodzie lekarza.

W mojej rodzinie nie było wcześniej osoby wykształconej w dziedzinie medycyny. Mama ukończyła średnią szkołę handlową, a tata był znakomitym rzemieślnikiem – tokarzem i ciężką pracą zarabiał na całą rodzinę. Mama prowadziła dom i bardzo pilnowała mnie z nauką. Ja od najmłodszych lat uczciwie się uczyłem, a potem to się przełożyło na uczciwą pracę.

Dlaczego wybrał Pan chirurgię?

Od początku studiów pasjonowały mnie fizjologia i chirurgia. Ponieważ bardzo dobrze się uczyłem – w ciągu całych studiów miałem tylko trzy czwórki, ukończyłem je z tzw. czerwonym dyplomem – proponowano mi różne specjalizacje. Ale ja wymarzyłem sobie chirurgię, ponieważ to jest bardzo skuteczna metoda leczenia.

Nigdy nie żałował Pan wyboru specjalizacji?

Nie żałowałem i nie żałuję. Praca chirurga pomogła mi też w życiu, ponieważ nauczyła mnie szybkiego podejmowania decyzji. Chirurdzy muszą to robić na co dzień. Dlatego, gdy mój pierworodny syn Paweł zachorował na astmę oskrzelową – miał wtedy roczek – szybko zdecydowałem, że jadę z nim do Rabki. Spędziłem tam z nim dwa lata.

Po powrocie do Warszawy w 1970 r. zrobiłem drugi stopień specjalizacji z chirurgii. Ogólnie chirurgiem jestem już przez 52 lata, a lekarzem przez 57 lat.

Pana zainteresowania koncentrowały się głównie wokół chorób układu pokarmowego. Ma Pan w swoim dorobku około 300 prac naukowych z tej dziedziny.

Tak, to był mój konik. Zwłaszcza choroba wrzodowa żołądka i jej powikłania. Moja rozprawa habilitacyjna z 1981 r. dotyczyła leczenia pooperacyjnego refluksu żółciowego. To był ważny problem, który dotyczył pacjentów po resekcjach żołądka. Wtedy główną metodą leczenia choroby wrzodowej żołądka i jej powikłań było wycinanie różnych części żołądka. Jego pozostałe fragmenty były zespalane z dwunastnicą. Wówczas zawartość żółciowa dwunastnicy cofała się do żołądka, a z żołądka do przełyku.

W swojej pracy poświęciłem się też ostrym i przewlekłym zapaleniom trzustki, nowotworom trzustki, a także chorobom jelit – głównie nieswoistym zapaleniom jelit, takim jak wrzodziejące zapalenie jelita grubego i choroba Leśniowskiego-Crohna. Czułem się dumny z tego, że – doceniając moją pracę – „British Journal of Surgery”, drugie najlepsze czasopismo chirurgiczne na świecie, zaprosiło mnie do swojego kolegium redakcyjnego.

W takcie Pana kariery jako chirurga dokonał się ogromny postęp technologiczny w tej dziedzinie. Czy według Pana ma to same zalety, czy dostrzega Pan jakieś wady tych zmian?
Techniki i możliwości leczenia zmieniły się w chirurgii ogromnie. Dzisiaj bez wątpienia łatwiej jest wykonywać operacje. Ale jednocześnie nastąpiła dehumanizacja medycyny. Technika sprawia, że oddalamy się od pacjenta. Zamiast chorego najpierw zbadać, zleca mu się tomografię komputerową, bo tak jest szybciej.

Drugą przyczyną dehumanizacji medycyny jest to, że stała się sposobem na zarabianie pieniędzy. Niestety, to często jest teraz najważniejsze dla młodzieży medycznej. Oczywiście lekarze powinni godnie zarabiać, ale misja, powołanie – w sensie niesienia pomocy choremu, cierpiącemu człowiekowi – powinny być w tym zawodzie najważniejsze.

Bardzo wcześnie, jeszcze w trakcie studiów, zaczął Pan uczyć młodszych kolegów studiujących medycynę. Można powiedzieć, że w ciągu swojej kariery wykształcił Pan parę pokoleń lekarzy i ciągle Pan to robi. Czy lubi Pan pracę dydaktyczną?

Uczę studentów medycyny od 50 lat, ponieważ już na II roku studiów zacząłem pracować jako młodszy asystent w zakładzie histologii, gdzie miałem zajęcia z I rokiem. Miałem wtedy 19 lat.
Po powrocie z Rabki w 1970 r. zacząłem pracować jako nauczyciel akademicki w Centrum Medycznym Kształcenia Podyplomowego. Wykonywałem tę pracę do 2008 r.

Organizowałem mnóstwo kursów dydaktycznych, sesji egzaminacyjnych. Można powiedzieć, że większość chirurgów z Podkarpacia zdawała u mnie egzamin. Jestem współredaktorem z prof. Adamem Dzikim podręcznika „Proktologia”, który był wydany w 2000 r. z mojej inicjatywy.
Bardzo lubiłem i nadal lubię uczyć. Od 10 lat pracuję jako wykładowca w Wyższej Szkole Rehabilitacji w Warszawie, gdzie wykładam chirurgię dwa razy w tygodniu.

Czy z jakiegoś swojego osiągnięcia zawodowego jest Pan szczególnie dumny?

Nie mogę się pochwalić takimi spektakularnymi osiągnięciami naukowymi, jak na przykład prof. Zbigniew Religa, który pierwszy w Polsce przeszczepił serce. Ale ja też nigdy nie dążyłem do tego, żeby być w czymś pierwszy. Uważałem, że nie każdy może być Kopernikiem, Leonardo da Vinci, nie każdy może otrzymać Nagrodę Nobla. Każdy jednak może być dobrym człowiekiem. Dlatego bardzo mi się podoba powiedzenie Alberta Einsteina: „Nie staraj się zostać człowiekiem sukcesu, lecz człowiekiem wartościowym”. I ja to dobro właśnie wybrałem, ponieważ uważam, że dobroć jest ważniejsza od mądrości. Jeżeli zdamy sobie z tego sprawę, to już jest objawem naszej mądrości.

Pacjent szuka dobrego lekarza, ale w nim szuka przede wszystkim dobrego człowieka. Mam wielu pacjentów, którzy przychodzą do mnie tylko po to, abym im wyjaśnił pewne choroby, pewne metody operacyjne, a to tak naprawdę powinien zrobić lekarz, który ich prowadzi.
Za swoje największe osiągnięcie życiowe uważam to, że potrafię zaskarbić sobie sympatię ludzi, gdziekolwiek się pojawię, że ludzie chcą ze mną rozmawiać, cieszą się z mojej obecności.

Po 50 latach wrócił Pan do pracy w szpitalu na Solcu. Jakie to było uczucie?

Po skończeniu studiów w 1963 r. zacząłem pracować w szpitalu na Solcu. Później pracowałem w różnych miejscach. W 1982 r. zostałem ordynatorem oddziału chirurgicznego w Szpitalu Bielańskim, któremu nadano imię ks. Jerzego Popiełuszki. Właściwie tworzyłem ten oddział od podstaw.

W grudniu 1988 r. otrzymałem tytuł profesora zwyczajnego chirurgii i objąłem Klinikę Chirurgii Ogólnej CMKP w Szpitalu im. prof. Orłowskiego w Warszawie. Kierowałem nią do 2008 r., kiedy przeszedłem na emeryturę. Jeszcze przez trzy lata pracowałem w tym szpitalu w niepełnym wymiarze godzin, ale w 2011 r. podziękowano mi i stamtąd przeszedłem do szpitala na Solcu. Mam w nim zatrudnienie na pół etatu, jako pełnomocnik ds. pacjentów oraz zatrudnienie kontraktowe, jako chirurg. Jestem dumny, że wróciłem do tego szpitala. Bardzo mnie to odmłodziło. W pamięci wróciły sytuacje sprzed 50 lat.

Codziennie staram się budzić o godzinie 5.30, zjadam śniadanie i jadę do szpitala – tak, jak to robiłem przez całe lata, pracując tam. Biorę udział w obchodzie, badam pacjentów, kwalifikuję do operacji, sam też operuję, chociaż nie wykonuję już dużych operacji. Mam teraz największą satysfakcję z pracy z pacjentami, bo sam ich dokładnie badam i opisuję. Poza tym pracuję jeszcze w prywatnej placówce.

Skąd w Panu ciągle tyle energii i radości życia?

Tu muszę przywołać wspomnienie o ks. Janie Twardowskim. To on – jeszcze w czasach szkoły średniej – miał niewątpliwy wpływ na mój rozwój, zwłaszcza duchowy i emocjonalny. Poznałem go w 1953 r., będąc uczniem liceum im. gen. Sowińskiego na Woli, w którym ksiądz Twardowski uczył religii. Gdy skończyłem medycynę, byłem jego osobistym lekarzem i świadkiem jego życia aż do śmierci w dniu 18 stycznia 2006 r.

On przekazał mi wiele mądrości, jak na przykład to, że tylko miłość i śmiech mogą nas uratować. Bardzo proste przesłanie. W związku z tym obrałem sobie za zadanie, żeby każdego dnia kilka osób pobudzić do śmiechu – począwszy od godziny siódmej rano, gdy przychodzę do szpitala.
Poza tym opracowałem coś w rodzaju recepty na szczęśliwe życie. Tu muszą być spełnione cztery kryteria. Po pierwsze, gdy się budzę rano, to dziękuję Panu Bogu, że żyję. Po drugie, mam pracę, którą kocham, a jak powiedział Konfucjusz: jeżeli wybierze się zawód, który się kocha, nie trzeba przepracować ani jednego dnia w życiu. Po trzecie, staram się czynić dobro innym ludziom.

A po czwarte, każdy z nas musi mieć coś, co jest tylko jego, do czego nie mają dostępu nawet najbliżsi, coś, co pozwala mu zapomnieć o problemach i troskach. Ja każdemu pacjentowi, każdemu człowiekowi radzę, by coś takiego miał – to może być rysowanie, śpiewanie, uprawianie sportu. To po prostu pozwala odreagować i zapobiec zespołowi wypalenia.

Zdradzi Pan, co to jest w Pana przypadku?

Mam kilka takich rzeczy. Śpiewam w dwóch chórach. Jeden z nich to chór Surma, założony w 1921 r. przez Wacława Lachmana. Występujemy z naszym repertuarem m.in. w centrach kultury, domach opieki.

W lipcu prowadzę spływy Czarną Hańczą – płyniemy od Augustowa i robimy taką pętlę o długości 120 km w 12 dni.

Poza tym, co miesiąc jeżdżę do Buska Zdroju, gdzie udzielam konsultacji w szpitalach rejonowych. Wtedy organizuję też koncert pod hasłem „Każdy śpiewać może”. Przychodzi około 250 osób. Mamy śpiewniki, w których zebrałem różne piosenki, i śpiewamy. Do jednej sam ułożyłem słowa, a muzykę napisał ukraiński artysta. Zatytułowałem ją „Wiem na pewno – kocham życie”.

Poza tym bardzo mi pomaga działalność społeczna. Jestem komentatorem w programie Elżbiety Jaworowicz „Sprawa dla reportera”. Od kilku miesięcy mam krótkie wystąpienia w TV Trwam i Radiu Maryja, gdzie opowiadam o różnych problemach zdrowotnych, przyczynach chorób, sposobie odżywiania się, o szkodliwości palenia papierosów.

Jakie ma Pan jeszcze plany, marzenia do zrealizowania?

W tym roku kończę 80 lat, ale nie jestem na to przygotowany. Zresztą to jest tylko wiek biologiczny. Znalazłem takie piękne powiedzenie, że o wieku nie stanowi gładka skóra, ale ciekawość poznawania otaczającego nas świata. To oznacza, że jeżeli ktoś nie ma ciekawości świata, to może mieć gładką skórę, ale będzie stary. A jak ktoś nawet ma skórę pomarszczoną, z plamami barwnikowymi, ale będzie się interesował wszystkim, co go otacza, to jest młody duchem.

Nigdy nie robiłem żadnych jubileuszowych spotkań. Ale w tym roku postanowiłem zrobić takie spotkanie z okazji moich 80. urodzin w pałacyku w Jabłonnej. W sierpniu zaproszę 80-90 ludzi, którzy towarzyszyli mi przez życie. Będziemy śpiewać, ktoś zagra, potem będzie obiad, toasty.
Jestem wdzięczny losowi za te 80 lat.

Rozmawiała Urszula Piasecka